logo

Komunikaty

Dwa koncerty na gdańskiej Ołowiance dał wczoraj Andreas Vollenweider, najbardziej znany harfista swiata. Muzyk zaczarował publiczność. Gra na harfie od 1975 roku. Elektroakustyczna harfa jest jego autorskim patentem. Od wydania jego pierwszej płyty, An Art Of Suite in XIII Parts, nagranej na przełomie 1979 i 1980 roku, rozpoczyna się nie tylko światowa kariera szwajcarskiego muzyka, równoległa do kariery gatunku, który w dużej mierze właśnie Vollenweider uczynił swego czasu tak modnym. World music wtedy właśnie, w końcówce lat 70., zaczynała przecierać szlak, jako muzyczne przeczucie globalnej wioski, w której dziś wspólnie pomieszkujemy. Szufladka world music w przypadku Vollenweidera jest dziś przyciasnawa, bo w ciągu swojego prawie trzydziestoletniego grania muzyk eksperymentował też z jazzem, popem, ma za sobą również okres symfonicznego muzykowania, kiedy koncertował i nagrywał z dużymi orkiestrowymi składami. To też już jednak przeszłość. Dziś Vollenweider gra z kwartetem (do Gdańska przyjechało jednak trio) swoich wypróbowanych przyjaciół, którzy wspomagają go na instrumentach perkusyjnych, klawiszach, saksofonach, fletach i mnóstwie innych dowcipnych czasem źródłach dźwięku. Rozbawienie publiczności obudził na przykład Welter Keiser, gdy specjalnym wiechciem, przypominającym roboczą część zwykłej brzozowej miotły, imitował poświsty wiatru.

Również sam Vollenweider czarował publiczność wyciąganymi zza zaplecza wciąż nowymi egzotycznymi instrumentami. Harfa jest od dawna jego największą, ale nie jedyną miłością. Vollenweider stał się poligamistą, autentycznie zakochanym - było to widać - w odkrywanych na całym świecie instrumentach. Gdy grał na instrumencie, przywiezionym z Chin (zbyt skomplikowana nazwa, żebym umiał ją powtórzyć - tłumaczył publiczności), opowiadał przy tym, jak mistycznym doświadczeniem było dla niego pierwsze z nim spotkanie. - Odkryłem światło i pokój - opowiadał. Inną historię zaczął snuć nad strunowym instrumentem, przywiezionym z Afryki. Najpierw szczegółowo opisał jego historię i anatomię, a potem zaczął mówić do wsłuchanej w jego slowa publiczności - żyjemy tutaj bardzo szczęśliwie. W Afryce żyje się bardzo biednie. Ale to tam ludzie uśmiechają się o wiele szerzej i o wiele prawdziwiej, niż tutaj. To cały Vollenweider. Żyjący do dzisiaj hippisowskimi hasłami pokoju i miłości między ludźmi. I grający medytacyjną, niespecjalnie przy tym wyrafinowaną, ale wprowadzającą w rodzaj transu muzykę. Program, z jakim przyjechał do Gdańska, to koncert „Caverna Magica - Continum“, tytułem nawiązujący do albumu Caverna Magica z 1982 roku. Koncert jest podróżą przez różne kompozycje i style Vollenweidera. Przede wszystkim jednak ma być podróżą słuchacza - w głąb samego siebie. Występ grupy zaczyna się od tajemniczych odgłosów, jak we wnętrzu wielkiej jaskini. Dopiero po dłuższej chwili muzycy wchodzą na scenę, rozświetając ciemności latarkami. Vollenweider wiele razy zachęcał potem publiczność -spójrzcie w siebie, w swoją wyobraźnię, pamięć, serce.

Publiczność zaglądała chyba głównie w pamięć, przypominając sobie własną młodośc i pierwsze prywatki przy muzyce Vollenweidera. Marynary na Ołowiance nie fruwały, bo to nie ten klimat, ale sentyment dla lat młodości widać było w wielu, wielu rozmarzonych oczach. Ci, którzy od tamtych prywatek nie spotykali się z graniem Vollenweidera, mogli być czasem zaskoczeni tym, co zobaczyli i usłyszeli. Muzyk nie tylko gra dziś na harfie, flecie i swoim egzotycznym instrumentarium z całego świata,, ale także śpiewa, co robi już od albumu Eolian Minstrel z 1993 roku. Na scenie na Ołowiance śpiewał nie tylko imitowanym skatem, ale też zaśpiewał piękną nastrojową balladę, akompaniując sobie na wspomnianej hińskiej harfie.

Koncert Vollenweidera był także pokazem zgrania i przyjaźni między muzykami. Gdy lider przedstawiał swoich instrumentalistów, o jednym z nich powiedział - to nasz kucharz. Dobry - zachwalał i na dowód pokazywał swoją mocno już zaokrągloną figurę. Zewnętrznie, poza tym jednym detalem, nie tak bardzo się jednak Vollenweider zmienił przez tych prawie trzydzieści lat grania. Nie tak bardzo, mimo różnych przemian, zmieniła się też jego muzyka. Przypomina muchę, zastygłą w bursztynie. Ładną, choć nie dla młodych słuchaczy, zmienionych przez hiphopową rewolucję. Pasującą raczej do kolii mam czy babć. Ale dla ludzi pewnego pokolenia gdańska muzyczna podróż z Vollenweiderem i jego przyjaciółmi, zorganizowana pod patronatem Lotosu jako noworoczny koncert, była z pewnością jedynym w swoim rodzaju przeżyciem.